Egipt. Sędzia Mikawi: jak chrześcijanie i muzułmanie wspólnymi siłami przechytrzyli Mubaraka
Pietro Vernizzi, Il Sussidiario.net, 1 lutego 2011

"Także i my, urzędnicy sądowi, jesteśmy dziś na placu, żeby żądać nowego Egiptu i domagać się równych praw dla chrześcijan i muzułmanów". Oto wypowiedź Hosama Mikawiego, przewodniczącego Trybunału Kairu Południowego, udzielona w specjalnym wywiadzie dla Ilsussidario.net prosto z placu Tahrir, na którym znajduje się wraz z setkami tysięcy innych manifestantów. Mikawi opanowanym głosem podkreśla konieczność przyjęcia do wiadomości faktu, że Mubarak przez 30 lat łamał Konstytucję. Jednocześnie słyszymy w tle okrzyki protestujących i co chwila sędzia musi przerywać odpowiedzi z powodu nisko przelatujących wojskowych helikopterów.

"Wojsko broni manifestantów - zaznacza - ale to zwyczajni ludzie, którzy wyszli na ulice, wybiorą między rewolucją a poszanowaniem ładu publicznego. Możemy dać Mubarakowi jeszcze dziewięć miesięcy, które pozostały mu do wygaśnięcia mandatu, pod warunkiem, że nie zgłosi ponownie swojej kandydatury i już od dziś zapoczątkuje rzeczywiste zmiany." Mikawi dodaje, że jeśli Egipcjanie zdobyli nową świadomość, zawdzięczają ją także Spotkaniu w Kairze w październiku zeszłego roku -dzięki niemu możliwe było utworzenie sieci kontaktów, która okazała się kluczowa, gdy podejmowano decyzję o wyjściu na plac.

Dlaczego Pan, jako sędzia, zdecydował się na protest przeciwko Mubarakowi?

Nie wszyscy urzędnicy sądowi zdecydowali się ustosunkować do sytuacji w naszym kraju. Pewna grupa sędziów udała się jednak na plac Tahrir, w samo serce protestów, bo uświadomili sobie, że są przede wszystkim Egipcjanami, a dopiero na drugim miejscu urzędnikami. Wśród nich jestem i ja, żeby jako sędzia domagać się powstania nowego Egiptu, sprawiedliwości dla każdego i równości pod każdym względem między muzułmanami i chrześcijanami.

Istnieje ryzyko, że fundamentaliści wykorzystają ten spontaniczny bunt?

Widziałem do tej pory wielu bardzo dobrze zorganizowanych młodych ludzi, którzy witali flagami egipskimi każdego, kto pojawił się na placu Tahrir. Podkreślają, że pod tą flagą nie ma żadnej różnicy między tym, kto ma na imię Mohammed a tym, kto ma na imię Michał albo Jan. "Jesteśmy narodem, muzułmanie i chrześcijanie, bez żadnej różnicy", powtarzają. Rząd spodziewał się, że podczas protestów pojawią się konflikty między islamistami, koptami, Bractwem Muzułmańskim i różnymi ugrupowaniami politycznymi. Tak się jednak nie stało. Kiedy przedstawiciele Bractwa Muzułmańskiego próbują zabrać głos, ludzie przerywają im, mówiąc: "Każdy Egipcjanin jest chroniony przez innych Egipcjan, nienawidzimy tego, kto podkreśla różnice religijne". Muszę przyznać, że wydaje mi się to dziwne, taka postawa jest trudna, ale tak właśnie się teraz dzieje.

Kim są osoby, które znajdują się teraz wokół Pana?

Zwyczajni ludzie - kiedy się z nimi rozmawia, można się dowiedzieć, że mają pracę, dobrą pensję, dom, jeden lub więcej samochodów. Każdy z nich przybył tu, żeby zaprotestować, bo są Egipcjanami i chcą móc swobodnie się wypowiadać, żyć jak Europejczycy.

Spotkanie w Kairze miało jakiś wpływ na to, co dzieje się obecnie?

Spotkanie w Kairze wpłynęło na pojawienie się nowej świadomości u Egipcjan, którzy protestują na placu. Ja na przykład podczas tamtych dni poznałem wiele osób. Kiedy skończyło się Spotkanie, ciągle dzwonili do mnie i pytali, co mogą robić, bo odczuwali potrzebę zaangażowania się. Dlatego też jestem przekonany, że Spotkanie w Kairze wywołało nowego rodzaju zainteresowanie i dało nam możliwości, jakich wcześniej nie było, związane z tym, że setka młodych, wolontariuszy albo zwyczajnych uczestników, mogła się spotkać i po raz pierwszy porozmawiać.

Jaka jest Pana zdaniem odpowiedzialność Mubaraka?

Nasz Parlament to teatrzyk i wszyscy Egipcjanie o tym wiedzą. Podczas ostatnich wyborów wielu młodych ludzi nie mogło wykorzystać swojego prawa głosu z różnych powodów. A zatem, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że nie możemy zmienić sytuacji przez wybory, zaczęliśmy działać w kręgach znajomych, klubach sportowych, uniwersytetach, szkołach, a wreszcie na Facebooku i Twitterze. 25 stycznia wyszliśmy na plac - był to protest pokojowy i obywatelski, ale policja zaczęła strzelać do młodzieży, a kiedy stawiliśmy jej opór, uciekła.

Jest Pan jednak urzędnikiem sądowym. Jak usprawiedliwia Pan rewolucję z punktu widzenia legalności?

Z punktu widzenia legalności Egipt nie jest dyktaturą wojskową i Mubarak sprawuje władzę jako wybrany przez naród. Jest jednak zobowiązany przestrzegać Konstytucję, która przewiduje chociażby, że prezydent musi mianować swojego zastępcę. Przez 30 lat Mubarak udawał, że o tym zapomniał i dopiero teraz, gdy tłum wyszedł na plac, zdecydował się to zrobić i wziąć pod uwagę prawa narodu. To dlatego Egipcjanie są wściekli. Na wiceprezydenta wybrał Omara Sulejmana, na premiera Ahmada Shafiqa - obydwaj są wojskowymi. Jeśli to jest jego pomysł na zmianę, to tak jakby próbował wyleczyć ciężko chorego za pomocą aspiryny.

Czego spodziewa się Pan po wojsku w najbliższym czasie?

W ostatnich dniach chroni manifestantów. Kiedy w piątek sytuacja wymknęła się spod kontroli, a policja zaczęła strzelać, wojskowe ciężarówki ustawiły się w szeregu, żeby umożliwić cywilom ukrycie się i ochronę przed strzałami. To wojskowi zmusili policjantów do przerwania ognia.

Ale generałowie nie zbuntowali się przeciwko Mubarakowi...

Ostateczna decyzja nie należy do generałów. Tym, kto wybierze, czy poddać się rozkazom, czy zmienić wszystko, tym, kto ma w ręku los kraju, kto może zagwarantować Egiptowi pokój, są osoby, które protestują na ulicach. To one muszą zdecydować, jakie rozwiązanie jest najlepsze. Nie jestem w stanie przewidzieć, co się wydarzy, ale mam nadzieję, że, w przeciwieństwie do tego, co dotąd robił Mubarak, postępują w zgodzie z Konstytucją.

W jakim sensie?

Kadencja Mubaraka kończy się za dziewięć miesięcy. Najostrożniejsi w Egipcie radzą, by pozostawić go na stanowisku do wygaśnięcia mandatu, pod warunkiem, że nie zgłosi ponownie swojej kandydatury i opowie się już dziś za rzeczywistą zmianą. Do tej pory jednak jego decyzje nie dają wrażenia, żeby kierował się w słuszną stronę ani żeby słuchał głosu placu. Zapewne dlatego, że osoby, które mu doradzają, nie robią tego najlepiej.

wydrukuj   wyślij link