Tibhirine. "Męczeńska śmierć moich braci nie uniemożliwi spotkania z islamem"
Jean-Marie Guénois, Avvenire (za Le Figaro Magazine), wywiad z Jean-Pierrem Schumacherem, 27 lutego 2011

Ocalony z rzezi z 1996 roku, nie wypowiadał się od czasu śmierci mnichów z Tibhirine. Odnaleźliśmy brata Jean-Pierra Schumachera w Maroku, w klasztorze Matki Bożej z gór Atlas w Midelt, gdzie zgodził się udzielić nam wywiadu. Opowiadał o swoich współbraciach, którzy odeszli, o tragicznych wydarzeniach, które przeżyli, o filmie Xaviera Beauvois Ludzie Boga ("Des hommes et des dieux"). A także o swojej wierze i nadziei. Rozmowa pełna światła.

Podobał się bratu film Ludzie Boga?

Głęboko mną poruszył. Byłem wstrząśnięty, patrząc ponownie na to, co razem przeżyliśmy. Przede wszystkim jednak czułem rodzaj spełnienia, nie smutek. Film wydał mi się przepiękny, bo jego przesłanie jest prawdziwe, nawet jeśli scenariusz nie zawsze dokładnie odpowiada temu, co się wydarzyło. To nieistotne, najważniejszy jest przekaz. Ten film jest ikoną. Ikona mówi o wiele więcej niż to, co można zobaczyć... Jest trochę jak śpiew gregoriański. Jeśli jest dobrze skomponowany, autor zawiera w nim jakieś przesłanie i ten, kto go śpiewa, odnajduje w nim jeszcze więcej, gdyż działa w nim Duch Święty. W tym sensie film ten jest ikoną. Jest naprawdę udany, to arcydzieło.

Nie ma czego w nim skrytykować?

Słyszałem, że krytykuje się rolę przełożonego, Christiana de Chergé. Niektórzy uważają, że jest trochę niewyraźny, ale według mnie jest w porządku. Inni mówią, że jest surowy, bo nigdy nie widać, żeby się uśmiechał. Tymczasem ja uważam, że wciela się znakomicie w postać, która umiała odnaleźć się w tamtej trudnej sytuacji. Podziwiam w tej roli umiejętność wsłuchania się w braci, zwłaszcza w trudnych momentach. Nie chce niczego narzucać. Słucha. Czujemy, że jest pełen szacunku dla współbraci. Widzimy pasterza i jego troskę o otwarcie się na Boga, by pozwolić Mu w sobie działać i by odpowiednio zachowywać się w stosunku do współbraci. W całym filmie widać tę otwartość na Boga, zadaje mu się pytania, pozwala mu się na siebie wpływać. To jest monastycyzm!

Modli się brat ze współbraćmi, którzy odeszli?

Staram się znaleźć taki moment, każdego ranka. Nie zostali zapomniani. Są obecni. Wszyscy. Staramy się iść naprzód. W tym sensie film wspiera nas w naszym powołaniu.

Czy coś z prawdziwej historii zostało pominięte?

Nie zauważyłem.

Jak brat, jako mnich, odbiera sukces odniesiony przez film?

Jesteśmy zadowoleni i zachwyceni, widząc tak wielki sukces, ale nie chcemy zupełnie w nim uczestniczyć! Fakt bycia znanym trochę mi przeszkadza... Mnich jest stworzony do życia w ukryciu.

Dlaczego na początku był brat przeciwny powstaniu filmu?

Nie chcieliśmy zgodzić się na film ani na to, by był kręcony w Maroku, bojąc się oskarżenia o prozelityzm. W tamtym momencie niektórzy nie dostawali od jakiegoś czasu pozwolenia na pobyt. Musieliśmy postępować bardzo ostrożnie, zdając się w tym wszystkim na wolę Bożą. Ekipa wiedziała o naszym nastawieniu i rozumiała powody ostrożności, dlatego też nie konsultowano się z nami. Wszyscy zachowywali się z wielkim szacunkiem.

Kiedy przybył brat do Tibhirine?

Nigdy nie zapomnę 19 września 1964 roku, kiedy przyjechaliśmy Citroënem 2CV w pobliże klasztoru. Zawsze będę widział tamto dziecko, jadące na grzbiecie osła, by nas powitać i przyjąć. Byłem bardzo szczęśliwy. Z mojej małej celi widziałem krużganek, ogród i wioskę w oddali. Powiedziałem sobie: oto krajobraz, na który będę patrzył do końca życia. W moim sercu było to na całe życie. Bez odwrotu. Pozostałem tam trzydzieści dwa lata, od 1964 do uprowadzenia w 1996.

Jak wyglądało życie w Tibhirine?

Początki były ciężkie. Wspólnocie brakowało stabilizacji i był to trudny okres. Zresztą, powstawała wtedy nowa Algieria. Relacje z okoliczną ludnością nie były oczywiste. Odbijał się w nich sprzeciw wobec Francuzów. Odczuwaliśmy tę przepaść podczas świąt, chrześcijańskich i muzułmańskich. Nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Zaczęliśmy przeciw temu walczyć i próbować wzajemnie się do siebie zbliżyć. Ważną rolę odegrała w tym przychodnia prowadzona przez brata Luca. Przyjmował do 80 osób dziennie! Później, w 1984, przeorem został wybrany Christian de Chergé. Potrzebny nam był ktoś taki jak on, kto mówiłby po arabsku i znał dobrze kulturę muzułmańską. Od tego momentu staliśmy się prawdziwą wspólnotą, bardziej stabilną. Ci, którzy się angażowali, robili to rzeczywiście. Byliśmy prawie niezależni. To stanowiło nasz mocny punkt, który pozwolił nam na podjęcie licznych inicjatyw w kontaktach islamsko-chrześcijańskich.

Jaką rolę odegrał Christian de Chergé?

Wraz z nim rozpoczęła się ewolucja w stronę islamologii. On sam studiował Koran. Rano odprawiał godzinę czytań z Biblią po arabsku. Czasem medytował nad tekstem Koranu. Chciał, byśmy się rozwijali. Mieliśmy kontakty z islamem, ale nie na poziomie intelektualnym. On znał dobrze środowisko muzułmańskie i duchowość suficką. Niektórzy mnisi uważali, że wspólnota powinna zachować równowagę i że nie wszystko powinno być ukierunkowane na islam. To wywołało tarcia. Napięcie zostało przełamane dzięki stworzeniu grupy wymiany i dzielenia z muzułmanami sufickimi, którą nazwaliśmy "ribat". Zrozumieliśmy, że dyskusja o dogmatach wywoływała podziały, że była niemożliwa. Mówiliśmy więc o drodze do Boga. Modliliśmy się w ciszy, każdy odmawiał swoją modlitwę. Te odbywające się co dwa lata spotkania zostały przerwane w 1993 roku, kiedy zaczęło się robić niebezpiecznie. Ale to wzajemne poznanie uczyniło z nas prawdziwych braci.

Tymczasem zbliżała się śmierć...

To, co tam przeżyliśmy, razem i od samego początku, było łaską. Przygotowywaliśmy się razem. Przez wierność naszemu powołaniu postanowiliśmy zostać, wiedząc dobrze, co mogło się zdarzyć. Bóg nas posyła, nie możemy się wycofać, nawet jeśli zwolennicy przemocy, a nawet przedstawiciele władzy próbują sprawić, byśmy wyjechali. My mamy naszego Mistrza - zobowiązaliśmy się wobec Niego. Na drugim miejscu pojawiła się chęć, by pozostać wiernymi ludziom z naszego otoczenia, by ich nie porzucać. Oni byli tak samo zagrożeni jak my. Znajdowali się między młotem a kowadłem - między wojskiem a terrorystami. Decyzja o tym, by się nie rozdzielać, została podjęta w 1993 roku. Nawet jeśli zostalibyśmy rozdzieleni siłą, mieliśmy spotkać się w Fezie, w Maroku, aby wyruszyć do innego muzułmańskiego kraju i tam osiąść.

Jak przeżył brat to, co się stało - jako porażkę czy jako spełnienie?

Po porwaniu brat Amédée i ja musieliśmy jechać do Algieru z policją. Modliliśmy się za naszych braci. Żeby Bóg dał im siłę i łaskę wytrwania do końca. Czekaliśmy na interwencję Francji albo Kościoła w sprawie ich uwolnienia. Dowiedzieliśmy się o ich śmierci 21 maja 1996 roku. Byliśmy w trakcie odmawiania nieszporów. Nagle młody brat wszedł do kaplicy i rzucił się przed wszystkimi na podłogę, krzycząc rozpaczliwie: "Bracia zostali zabici!" Wieczorem, kiedy ramię przy ramieniu zmywaliśmy naczynia, powiedziałem mu: "Trzeba to przeżyć jako coś bardzo pięknego, bardzo wielkiego. Trzeba okazać się tego godnym. Mszy za nich nie będziemy odprawiać w czarnych szatach. Odprawimy ją w czerwonych." Widzieliśmy w nich od początku męczenników. Męczeństwo było dopełnieniem tego wszystkiego, co przygotowywaliśmy od dawna w naszym życiu. Tych lata w niebezpieczeństwie, które przeżyliśmy razem. Byliśmy gotowi, wszyscy. To jednak nie wykluczało strachu.

Kiedy zaczęliście się bać?

W 1993 roku, kiedy w wieczór wigilijny przyszła do nas GIA. Od tego momentu wspólnota bardzo się wzmocniła, w jedności i prawdziwej głębi. Od tamtej pory niebezpieczeństwo było wszędzie, cały czas, w dzień i w nocy. To był dla nas wielki wstrząs. Naprawdę przeszliśmy wtedy przez otchłań.

Nie pojawił się spokój, nawet po tym, jak zdecydowaliście się pozostać?

Nie. Wieczorem, kiedy śpiewaliśmy kompletę, pojawiała się jakby ołowiana czapa zagrożenia wisząca nad klasztorem. W nocy mógł pojawić się ktokolwiek. Mówiliśmy sobie: co wydarzy się tej nocy? Nie spodziewaliśmy się, że zostaniemy zabici, ale mogło się to zdarzyć w każdym momencie. Na szczęście byliśmy wspólnotą. Życie toczyło się dalej, jeden był kucharzem, drugi ogrodnikiem, jeszcze inny zajmował się administracją. To pozwalało zapomnieć, ale wieczorem, w nocy, zastanawialiśmy się, co może się wydarzyć. Nic nie mówiliśmy, ale każdy z nas o tym myślał.

Co stało się w wieczór porwania?

Byłem wtedy w pomieszczeniu odźwiernego. Obudziłem się koło 1 w nocy, słysząc głosy przed bramą. Byli już w środku, w ogrodzie. Z pewnością chcieli zobaczyć się z lekarzem. Nie pokazywałem się, czekając, aż zapukają do drzwi. Wyjrzałem przez okno. Jeden z nich szedł prosto do celi brata Luca. To nie było normalne, bo jeśli chce się zobaczyć z lekarzem, puka się do drzwi i pojawia się odźwierny. Usłyszałem głos mówiący: "Kto jest dowódcą?". Rozpoznałem Christiana. Powiedziałem sobie: "Usłyszał ich wcześniej niż ja, otworzył im i da im to, czego chcą." Po kwadransie usłyszałem, że drzwi wychodzące na ulicę zamknęły się i pomyślałem, że odeszli. Chwilę później zapukał ojciec Amédée i powiedział: "Bracia zostali porwani!" Musieli zatem wyjść tylnym wyjściem, inaczej usłyszałbym ich.

Co brat czuł w tamtym momencie?

Pytanie, które natychmiast sobie zadałem było takie: co zrobiłbym, gdybym słyszał i widział, że wychodzą? Zostałbym czy pobiegł, by iść wraz z nimi?

I jaką dał brat odpowiedź?

Jeszcze na nie nie odpowiedziałem. Jeśli tak by się stało, nie byłoby to proste, ale wydaje mi się, że pobiegłbym za nimi. Amédée powiedział mi natychmiast: "Nie zabiją ich, bo gdyby chcieli, zrobiliby to od razu." Nie było łatwo przemieszczać się nocą w górach, bo na pobliskim wzgórzu znajdował się posterunek wojskowy. Co więcej, brat Luc miał 82 lata, inny brat właśnie wrócił ze szpitala z sześcioma by-passami. Wędrowanie z takimi ludźmi nie było proste. Sądziliśmy, że posłużą się nimi w jakimś celu. Czekając, czuliśmy się całkiem sami, pozbawieni naszych braci. Wspólnota została zniszczona. Mieliśmy wielką nadzieję, że zostaną wkrótce uwolnieni, bo jeśliby nie wrócili, skończyłoby się życie w klasztorze.

Porywacze należeli do GIA czy nie?

Odźwierny klasztoru powiedział mi, że przyszli najpierw do niego, mówiąc, że chcieliby zobaczyć się z lekarzem, pod pretekstem, że mieli dwóch ciężko rannych. Odpowiedział im, że bracia zabronili mu pilnować klasztoru w nocy. To była prawda, zabroniliśmy mu tego, by w razie nieszczęścia, napadu nie ucierpiał on ani jego rodzina... Naciskali. Odźwierny wyszedł zatem od siebie przez wewnętrzny dziedziniec, by udać się do klasztoru. Tu natknął się na grupę, która już weszła na dziedziniec. Zaprowadzony przed wejście na furtę, znalazł się w środku grupy, która już zatrzymała ojca Christiana. Ten ostatni zapytał: "Kto jest dowódcą?" Jeden z porywaczy wskazał tego, który im przewodził, mówiąc: "To on jest dowódcą, trzeba się go słuchać". Później jeden z nich spytał, zwracając się do odźwiernego: "Jest ich siedmiu?" Odźwierny odpowiedział: "Jest tak, jak mówisz." Tymczasem było nas dziewięciu... Prawdopodobnie dlatego ojciec Amédée i ja nie zostaliśmy porwani - kiedy już zatrzymali siedmiu braci, opuścili klasztor, nie przeszukując go.

Ale jakie jest zdanie brata - kto ich porwał? GIA czy wojsko?

Nie wiemy, co wydarzyło się w klasztorze. Co do reszty, zadajemy sobie pytania jak wszyscy inni. Śledztwo trwa. Jeśli chodzi o GIA, odźwierny opowiedział mi, że kiedy wyszli, jeden z porywaczy powiedział do drugiego: "Poszukaj liny, niech zobaczy, co to jest GIA" - chcieli mu podciąć gardło, ale udało mu się uciec.

Czy po kilku latach nie dostrzega brat wyraźniej powodów porwania?

Nie są jasne. W jednym z oświadczeń w radiu Medi 1, GIA podało przyczynę ich śmierci: "Ludzie nawracali się w kontakcie z nimi, bo nawiązywali kontakty i wychodzili z klasztoru, czego nie powinni robić mnisi. Zasługują na śmierć. Mamy prawo ją zadać." Oto jeden z powodów. Podali go sami islamiści. Następnie podaje się inne powody, raczej hipotetyczne, w oczekiwaniu na werdykt sędziego, który prowadzi śledztwo w sprawie ich porwania i zamordowania.

Jak przeżywa brat tę niepewność?

Chcielibyśmy wiedzieć, kto ich zabił i gdzie zostały pochowane ich ciała. Chciałbym wiedzieć, ale to wszystko, nie martwię się tym więcej. To niczego nie zmienia w tym, że bracia nie żyją. Zginęli z powodu tych pobudek, które nakazały im pozostać. To dlatego są męczennikami. Oddali swoje życie. Byli gotowi oddać za to swoje życie.

Można pragnąć śmierci męczeńskiej?

Zdarzali się tacy, którzy jej pragnęli, ale nasze nastawienie było inne. Nie pragnęliśmy jej, nie po to tu byliśmy. Ale musieliśmy być na nią gotowi. Byliśmy w rękach Boga. I to dlatego, żyjąc w takim duchu, moi bracia zginęli. Muszę przyznać, że nie byliśmy bardzo zaskoczeni. Oczywiście, zostawia to ślad, sprawia ból, przynosi cierpienie... Wiedzieliśmy jednak "dlaczego", wszyscy byliśmy na to gotowi! Życie jest tylko przejściem, kończy się w taki lub inny sposób. Po nim dochodzi się do Boga.

Czy film Xaviera Beauvois zainspirowany ich poświęceniem może być zaczynem pojednania między chrześcijanami i muzułmanami?

Oczywiście! Przykład braci w ich relacjach z ludźmi, z muzułmanami, pokazuje, że można stać się prawdziwymi braćmi, w komunii, razem, głęboko, a nie tylko powierzchownie. Glęboko, przed Bogiem. Niektórzy tego doświadczyli. To nie takie rzadkie. Kiedy chrześcijanie to widzą, zdają sobie sprawę z tego, że muzułmanie są takimi samymi ludźmi, jak inni. Wielu to ludzie bardzo dobrzy - można u nich zaobserwować gościnność, uprzejmość, usłużność. A także jedność z Bogiem, codzienną modlitwę. Mają oni niekiedy zaskakującą relację z Bogiem, która może być prawdziwym przykładem dla nas, chrześcijan. Jeden z przyjaciół Christiana, który oddał za niego życie, mawiał: chrześcijanie nie umieją się modlić... Są miłosierni, oddają przysługi, ale nigdy nie widać, żeby się modlili! Wielu chrześcijan mogłoby to usłyszeć.

Nie odczuwał brat nienawiści podczas tej tragedii i później?

To dziwne, ale nie doświadczam tego uczucia.

A rozgoryczenia?

Też nie.

Jak interpretuje brat aktualne zaostrzenie się stosunku niektórych muzułmanów do chrześcijan?

To dotyczy ekstremistów. Prawdziwi muzułmanie mówią: to nie my. Wstydzą się za to, co spotkało braci. To nie "religia". Z drugiej strony, nie znamy się wystarczająco. Patrzymy na siebie przez pryzmat zwolenników przemocy, a to wywołuje efekt zamykania się we własnym gronie i strach przed kontaktem. Rozwiązaniem jest dbałość o przyjaźń, nawet jeśli czasem trzeba dać wykorzystać.

Wykorzystać?

Tak, niektórzy mówią, że wzajemność nie istnieje albo jest bardzo rzadka - pozwalamy muzułmanom budować u nas meczety, ale można też starać się, by budować u nich kościoły!

Naprawdę tak brat myśli? W rzeczywistości chrześcijanom często zarzuca się naiwność w stosunku do islamu...

Nie w tym leży problem. Dla wiary podejmujemy ryzyko! To jest w Ewangelii: "Miłujcie się tak, jak ja was umiłowałem." Często więc przegrywamy, trzeba to wiedzieć. Zdarza się jednak, że otrzymujemy odpowiedź. To zatem sprawa wzajemności, wzajemny szacunek może zaprowadzić bardzo daleko.

wydrukuj   wyślij link